czwartek, 25 czerwca 2015

Niagara Falls, Las Vegas, California Dream...

wakacje, wakacje... nigdy nie myślałam, że aż tak będę się na nie martwić. Dla mnie oznacza to więcej godzin. Ale też niekoniecznie. Bo akurat moje dzieciaki chodzą na nazwijmy to półkolonie (camps), które są szkołami letnimi.
Ale ja nie o tym!
Bo właśnie wróciłam z wakacji na Niagara Falls, Las Vegas i Californi.

Ale po kolei...
Po dość długim już czasie w końcu doczekałam się moich wakacji :) W piątek rano wyruszyłyśmy na odkrywanie jednego z siedmiu cudów świata- Niagara Falls. Ogólnie w ramach programu trzeba wyrobić 6 kredytów kursów, równoważnych 72 godzinom (1 kredyt=12 godzin). Ja znalazłam kurs Niagara Fall- the flow of history, który ogólnie mówił o kulturze i historii Ameryki, oraz oferował wycieczkę na Niagara Falls. :) a co się będę z jakimiś kursami językowymi, jak ja tu przyjechałam zwiedzać! :D Wracając. Jechaliśmy dłuuugo i już miałam dosyć samej podróży. Po drodze jednak okazało się, że siedzą za nami polki, więc mogłyśmy pogadac trochę w ojczystym języku. Tak poznałyśmy Agnieszkę, która to była przydzielona z nammi do pokoju. Kiedy w końcu dotarliśmy na granicę Amerykańsko-Kanadyjską, wysiadłyśmy z autokaru na kontrolę graniczną (Pan zapytał mnie kiedy wracam do Polski- to chyba już znak że pora wracać :D) po czym przejechałyśmy granicę i zobaczyłyśmy to, na co tak bardzo czekałyśmy.
 

Szybko wzięłyśmy prysznic, żeby nie tracić czasu, i wyszłyśmy zwiedzać. Na ten dzień miałyśmy zaplanowane zobaczenie iluminacji świetlnych na Niagarze, pokaz fajerwerków, oraz ogólne odkrywanie okolicy. :) Ogólnie rzecz biorąc, Niagara Falls jest bardzo rzekłabym komercyjna. Ale wygląda to ładnie, kiedy wszystko się świeci :)







Następnego dnia wstałyśmy rano i dzielnie, razem z grupą poszłyśmy na słynne Maid of the mist- krótki rejs pod same wodospady. Kolejka o 9 rano była już jako taka. Tak się zdarzyło, że trafiliśmy na wycieczkę Amiszów (odsyłam do poczytania, ciekawa kultura. Wyobrażacie sobie żyć bez internetu, telefonu, elektryczności, chodzić dalej w czepkach na głowie i długich sukienkach z lnu?? to tak w skrócie życie amiszów :D) którzy mówili... po swojemu :D ale i po angielsku. Rejs pod samą Niagarą był niesamowitym przeżyciem. W takich momentach mam niesamowity szacunek do wody, i do wszystkich żywiołów, całej natury, co również powoduje wielki ukłon w stronę Boga- bo piękno i potęga natury jest nie do stworzenia przez takie małe coś jak my :)





Następnie poszłyśmy na Cave of the winds, gdzie byłyśmy pod samym wodospadem. :) cudowne, kiedy woda bije Cię po plecach. Bardzo relaksujący masaż :) i to zdecydowanie była główna  atrakcja






A takie samdalki dostalysmy, zeby sie nie slizgac.  Hit sezonu!

Następnego dnia już pora było wracać. :( bynajmniej moja przygoda dopiero się rozpoczynała, jako że w domu spędziłam tylko noc, by o 6 rano następnego dnia wyruszyć do Las Vegas!!! 

WELCOME TO FABOULOUS LAS VEGAS!!!



Tak więc poleciałam dołączyć do moich kompanek: Moniki (polka) i Nadine (Płd. Afryka). W drodze siedziałam koło bardzo miłego chłopaka, z którym przegadałam pół drogi, pracujący w firmie produkującej tabakę :D

widok za oknem był krótko mówiąc... pustynny. Brak jakigokolwiek życia, tylko piasek, i góry. W końcu wylądowaliśmy. tym samym pierwsze co nas przywitało to... automaty do gry. Wszedzie, na całym lotnisku! 


Kiedy w końcu odnalazłyśmy się, wsiadłyśmy do kolejki która zawiozła nas po mój bagaż. Następnie znalazłyśmy wyjście na przystanek autobusowy i wesoło wyszłyśmy na zewnątrz. Uderzyła nas fala gorącego powietrza tak, że aż mnie cofnęło do środka. 

Witamy w Vegas- termometry wskazują 43 stopnie przy 5% wilgotności powietrza. 

Moje ciało włączyło coś na wzór własnej klimy, poczułam tylko gorące powietrze w moim nosie, by po chwili mieć cały nos wilgotny i zimny.  Temperatura dała się we znaki. Na szczęście autobus przyjechał 2 minuty później, więc od razu wsiadłyśmy w klimatyzowany pojazd (swoja drogą, amerykanie to jednak zawsze przesadzają- jak nie za gorąco, to za zimno. No naprawdę, nigdy po środku...) który zawiózł nas prosto pod nasz sympatyczny hotel. 

Ponieważ byłyśmy wcześniej niż nasza wycieczka, musiałyśmy na nich czekać. A że w Vegas, każdy hotel to jednocześnie kasyno... :) Stwierdziłyśmy, że skoro nie mamy za wiele czasu, powinnyśmy wybrać się pozwiedzać. Nasza wycieczka będzie dopiero za 2 godziny, i dopiero wtedy mogłyśmy zostawić nasze walizki w pokojach... Na szczęście mieli przechowywalnie. Poszłyśmy szukać sławnego znaku Welcome to Fabulous Las Vegas. No niestety, GPS nas zrobił w bambuko, i zaprowadził pod jakiś stary sklep, który zajmował się sprzedażą znaków... No cóż, przynajmniej było blisko, więc wróciłyśmy do hotelu. Na wycieczce 90% turystów było chińczykami (tak, wiedziałyśmy na co się piszemy, ale za 90$ zobaczyłyśmy grand canyon, hoover dam, i spędziłyśmy dwie noce w Stratosphere Hotel, gdzie wejście na szczyt wieży było wliczone. A! I jeszcze nas zawieźli do Los Angeles! :D) ale kto by tam się przejmował. :D Pani siedząca obok próbowała nauczyć mnie chińskiego, ale niestety nie wyszło. Za krótko. No cóż. Może kiedyś. :)

Wracając do znaku. Po zaniesieniu bagaży do pokoju i wzięciu prysznica (WRESZCIE!) wybrałyśmy się do znaku (bilet dobowy w Las Vegas- 8$, więc możesz jeździć caaaaałąąą dobęęęęę, co bardzo dobrze sprawdziło się w naszym przypadku). 


Po drodze mijałyśmy bardzo ciekawe kasyna.

  W kształcie piramidy Cheopsa i Obelisku Aleksandryjskiego

 

New York New York- lepiej niż w realu! i po co zwiedzać? :)

Paryż

Wenecja

No normalnie poczułam się jak w domu! Na chwilę myślałam, że jestem znów w Europie! :)

Ponieważ chciałyśmy zobaczyć i porobić zdjęcia, od znaku postanowiłyśmy już pójść na piechotę. Koło godziny 7 nagle, ni z gruchy ni z pietruchy zaczęło się robić tłoczno na ulicach. Neony zaczęły świecić i w końcu Vegas zaczęło przypominać Vegas! Ogólnie, w ciągu dnia, raczej nikt nie wychodzi, gdyż zwyczajnie jest za gorąco, żeby żyć (Vegas jest położone w środku pustyni, takie małe przypomnienie). Obejrzałyśmy pokaz fontann, który był piękny, spotkałyśmy kilka(naście) ciekawych postaci: od bajek po króliczki playboya, poprzez złote kopułki, artystów malujących karykatury, portrety, obrazy... Znowu kasyno, w którym trzy razy zapytali mnie o dowód. To takie miłe gdy ktoś wciąż myśli że jestem młodsza niż jestem :D. (krótka notka- żeby grać w kasynie musisz być powyżej 21 roku życia- jest to wiek, kiedy w Stanach możesz legalnie pić alkohol, coś w stylu naszej 18tki. Ale prawo jazdy mogą mieć już po ukończeniu 16 roku życia. Taka sytuacja.) 

W końcu zmęczenie wzięło górę. Złapałyśmy nasz piętrowy autobus, i wyruszyłyśmy z powrotem do hotelu, gdyż następnego dnia o 5 rano wyruszaliśmy do Grand Canyon South Rim.

 

Grand Canyon jest przepiękny. Jest ogromny i zachwycający. Mam nadzieję, że może kiedyś, w przyszłości, wrócę tam na dłużej, żeby odkryć to piękne miejsce. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu tam, więc szybkie fotki, i lecimy dalej! :) 




Po południu wróciłyśmy i postanowiłyśmy popluskać się w basenie, żeby się schłodzić. Szybko okazało się, że po pół godziny zamykali basen. No cóż. Lepszy rydz niż nic :) 


 

Po doprowadzeniu się do stanu wyjściowego, poszłyśmy na stratosphere tower, gdzie kilku ludzi skakało na bungee. Widok był piękny. :)Następnie wyszłyśmy do kasyn, sprawdzić czy mamy szczęście. No ale ja nie miałam. Na szczęście miałam tylko 10$, więc to by było na tyle. :) 

Następnego dnia pojechaliśmy do Los Angeles. Wysiadłyśmy w Chinatown, poszłyśmy kupić bilety na autobus, (po trudnościach w ustaleniu, jaki wogóle bilet kupić- bo w LA jest metro i metrolink, gdzie metrolink to karta kosztująca chyba 25$ za dzień, czy za tydzień (???) gdzie możesz dojeżdżać do LA z pobliskich miast, karta na metro kosztuje 7$ i jest na cały dzień, nie jak myślałyśmy- na 24 h. :( no cóż.) po czym znalazłyśmy autobus do zielonej linii. Wynajęłyśmy pokój w motelu w Lynwood. Szczerze, gdy szłyśmy tam, zaczęłam się trochę bać. Wyglądało to na biedną dzielnicę, gdzie goście nie są zbyt mile widziani. Aczkolwiek motel był bardzo przytulny. 

Następnego dnia poszłyśmy podbijać LA. Zaczęłyśmy jednak od Santa Monica. Ahhh jednak marzenie z dzieciństwa żeby spotkać Hasselhoffa na plaży się nie spełniło, ale przynajmniej wiem, gdzie obserwował te wody pacyfiku :)



 

Następnie wybrałyśmy się na Rodeo Drive, by zobaczyć, gdzie Pretty Woman robiła zakupki. No ładne te sklepy, tak się świecą i zachęcają :) 

 

Następnym punktem były wzgórza Beverly Hills. No naprawdę takie chałupy, jakie tam stały, to ja nie mam pytań :O no w końcu kto tam mieszka... :D 

 

Czas na Walk of Fame. Powiem szczerze, że byłam rozczarowana, ponieważ jest to zwykła ścieżka, gdzie ludzie chodzą, gdzie są sklepy, gdzie nikt na to nie zwraca uwagi, że chodzi właśnie po gwieździe Marylin Monroe, Franka Sinatry (znalazłam jego gwiazdę pięć razy, co też było dla mnie dziwne) czy Hitchkocka. 



 

No ale znalazłam mojego Oscara :D 

 

The next stop- Universal Studios. Wjazd jest darmowy na góry do Universal City. Generalnie wygląda to naprawdę pięknie, no i zdjęcie na red carpet- bezcenne :)




 

Chodźmy na Hollywood Sign! 

Z Universal Studios pojechałyśmy na Hollywood Sign. No niestety. Zamknięte :( Zdenerwowali się mieszkańcy, że tylu ludzi tam chodziło, wjeżdżało, było wiele kradzieży, napaści, więc zamknięto dróżkę. bu :( Ale coś tam udało nam się złapać. Postanowiłyśmy się wybrać do Griffith Observatory, gdzie widać caaałe Los Angeles. Pięknie. :) 


 

Znalazłam Einsteina! 

 

A tyle ważę na księżycu ;)


 

Następny dzień to Long beach.

 znalazłam Titanica! Nie no, Queen Mary :)

Pożegnałyśmy LA i pojechałyśmy do San Diego. Zamiast być o 7:45, byłyśmy o 8:45, i to jeszcze z przygodami! mieliśmy problem z silnikiem! Zatrzymywaliśmy się kilka razy po drodze. W końcu kierowca powiedział, że mamy problem z silnikiem, jesteśmy w San Diego, więc możemy po kogoś zadzwonić żeby nas odebrał. W końcu jednak postanowił dojechać. Gdy wyszłam z autobusu, przeraziłam się. za nami taka dłuuuuuuga struga paliwa. ten autobus był naprawdę uszkodzony. Kolejna rzecz, wysiadłyśmy w bardzo niebezpiecznej dzielnicy. Naszę szczęście, że Jay, mój kolega z San Diego, którego poznałam w Portugalii, wyjechał po nas. 

Następnego dnia spotkałyśmy się z Sandrą, która zabrała nas do Balboa Park, oraz do Coronado Beach. No i ja zakochałam się w San Diego. Złoty piasek na plaży, sympatyczni ludzie, tanie ubrania, lody, tacosy, margerita i piękne stare miasto, gdzie poczułam się znów jak w Meksyku. Ależ się ucieszyłam, od razu przypomniały mi się moje wakacje z Martynką (wpis o Meksyku). 





 

Zdjęcia myślę, że nie oddadzą tego, co tak naprawdę widziałam w San Diego... Zdjęcia nie oddadzą tego, co w ogóle widziałam i przeżyłam!To, co naprawdę kocham i co widziałam, mam w pamięci i w sercu. :) Ale zdjęcia zawsze mi o tym przypomną :*