środa, 25 marca 2015

półmetek!!!

No, to pół roku poszło...
Większość moich znajomych pyta mnie- co teraz? Wracasz do Polski? Zostajesz? Przedłużasz program? Wracasz na studia? Zaczynasz studia w Stanach? Co teraz?
Moja odpowiedź ze szczerego serca brzmi: NIE WIEM!
Jestem skołowana, rozdrażniona tymi pytaniami, bo po prostu... nie wiem. :) uśmiech dlatego, że zrozumiałam, że mam prawo nie wiedzieć.
Ostatnio proszę Boga o pewne wskazówki, odnośnie moich talentów i tego, do czego się nadaję,
I oto ciekawe odpowiedzi już się pojawiły.
Bardzo lubię uczyć się języków,  a ponieważ mam słuch muzyczny, nieźle wchodzi.
Kocham podróże i nie boję się ich. Jak trzeba, to się dogadam, zapytam, znajdę.
Lubię opowiadać innym o tym, co sama odkryłam w danym mieście, i bynajmniej jestem zafascynowana Wojciechem Cejrowskim i Beatą Pawlikowską, z którą uczę się języków
Coś jakby pasowało na podróżnika. :)

Ale ponieważ jestem pół roku w Stanach, to kilka faktów.
Najpierw to, że udało mi się pojechać do Meksyku, zwiedzić tą tzw. bezpieczniejszą jego część. Niestety nie udało mi się dostać do MB Guadalupe, no ale trudno. Może też nie ten czas...
Zobaczyłam też, jak wygodne życie zaczęłam prowadzić- Amerykanie, trzeba przyznać, robią wiele dla wygody i ułatwienia życia. I chyba nic w tym złego.
Jeśli chodzi o samą Amerykę i Amerykanów:
- Stany to miejsce wielokulturowe. To taki mix kultur. Dla jednych to dobrze, dla drugich- średnio.
Moim zdaniem to nauczyło mnie wiele akceptacji, otwartości na inne religie  i światopoglądy. Ale to takie wszystko i nic- Ameryka.
-Państwo bezpłciowe, państwo extremów, najczęściej wszystkiego jest przesadnie za dużo (np. jedzenia, ubrań, restauracji- ale to fakt, zawdzięczam temu, że nauczyłam się szybkiego podjemowania decyzji).
-wszyscy pytają hi, how are you, ale tak naprawdę nikt nie czeka na odpowiedź. Amerykanie są mili, ale czasem trochę fałszywi. Mówią, że pomogą, po czym odchodzą, nie istnieje raczej coś takiego jak wdzięczność, choć na  tak wiele rzeczy mówią " I really appreciate that". Wszystko jest ekscytujące.

Ale na pewno czegoś, oprócz angielskiego, tu się nauczyłam :) Dzieciaki dużo pokazują zarówno naszych wad charakteru, jak i uczą, zarówno organizacji własnego i ich czasu, jak i rozwijają kreatywność, uczą rozwiązywania konfliktów i znajdowania kompromisów, stawiania granic i znoszenia stresu, trenują nas w cierpliwośći.

Doceniam pobyt tutaj. Doceniam moją rodzinę. Doceniam, że to widzę, że mogę zobaczyć, jak też się we mnie wiele rzeczy przełamuje i zmienia. Doceniam, że mogę chodzić na meetingi, poznawać ludzi, Amerykanów, tyyyle dziewczyn z całego świata. Doceniam możliwości. Doceniam.

chcę też zrobić listę rzeczy, które w ciągu pół roku chcę jeszcze tu zrobić
-skoczyć ze spadochronem
-zwiedzić Grand Canyon
-zwiedzić Californię
-zwiedzić Texas
-nauczyć się hiszpańskiego
-podszkolić niemiecki (tak wiem, w Ameryce)
-wystąpić w show amerykańskim
-krzyknąć freedoooom na moście w San Francisco, albo Statule Wolności w New York
-zrobić TOEFL
-pojechać do jeszcze jednego kraju latynoamerykańskiego
-pójść na randkę z co najmniej 10 chłopakami
-zrobić tatuaż :D
-pójść na koncert gospel
-zobaczyć Gortata w akcji
-nauczyć się grać na pianinie
Jak mi się coś jeszcze przypomni, to dopiszę. :)



poniedziałek, 9 marca 2015

Meksyk- spełnione marzenie, cz.2

We wtorek, już świadome tego, że mój zegarek jest przestawiony, wstałyśmy raniutko, zrobiłyśmy owsiankę i tosty (nieodzowne elementy naszej wyprawy) i wyruszyłyśmy na wschód słońca, który na zdjęciach wygląda jak zachód xD Plany troszeczkę popsuł nam chmurki, ale w ostateczności i tak było przepięknie ;)

 troche niewyspane, ale od rana radosne i gotowe na przygode :)

w tym zdjęciu streszcza się cała nasza meksykańska przygoda. Worek Martynki, mój kalendarz, owsianka i moje sandałki. Nie bez przyczyny nie ma tu klapeczek Martyny :D

wschód słońca i woda sprzyja refleksjom 



Zorgnizowane błądzenie

Po wchodzie słońca wyruszyłyśmy na dalsze odkrywanie nieznanych (jeszcze) lądów. 
Kiedy dotarłyśmy do Tulum, okazało się że skręciłyśmy w złą stronę na ruiny, i pojechaliśmy tym samym na rezerwat. Przejechaliśmy przez zone hotelere, po czym dotarłyśmy na obrzeża rezerwatu. Spotkaliśmy bardzo sympatycznych amerykanów, którzy zaproponowali nam wspólną wyprawę wgłąb rezerwatu, jako że ich znajoma mieszka w tych okkolicach już 4 lata (dokładnie w Playa del Carmen, opisanym w poprzednim wpisie, około 70 km od Tulum). Chętnie przyłączyliśmy się do nich. W tym momencie Martyna zorientowała się, że... zostawiła na plaży podczas wchodu słońca swoje klapki, warte 130 pesos, za którymi boso chodziła cały dzień. ubrała więc moje buty sportowe, bo jakie miała inne wyjście... Przy pierwszym postoju znalazłyśmy dwa prawe klapki, które Martynka wykorzystała jako swoje obuwie na resztę naszej wyprawy (bycie Cejrowskim na pewno było ciekawe, ale ileż można chodzić w czyichś butach :D). Na pierwszym postoju, gdy po długim czasie oglądania dżungli palmowej, która była piękna, ale ileż można, zobaczyłyśmy piękne, błekitne morze. Szybko zostałyśmy poinformowane, że pływanie tutaj jest racZej niewskazane ze względu na aligatory, więc nasz zapał do kąpieli jak szybko się zapalił, równie szybko zgasł... Ale za to spotkałyśmy ciekawe gatunki ptaków, które nie wyglądały na przestraszone nami ;)

 droga w Tulum- reservada

ptaszek chętnie pozował z nami do zdjęcia. :)

Kąpiel za milion $$$
Po tym postanowiłyśmy odłączyć się od naszych amerykańskich przyjaciół i poszukać plaży, gdzie w końcu możnaby się wykąpać (no dobra, szkoda nam było paliwa, żeby zapuszczać się dalej, ale gorąco też robiło swoje). Znalazłyśmy jedną plaże, ale była brudna i pełna alg. Wjechałyśmy w następną otwartą bramę myśląc, że jest to plaża publiczna. Okazało się, że no... niekoniecznie. Pan w kapeluszu zapytał hej! co wy tu robicie! nie widać, że to prywatna plaża!?
No rzeczywiście, domki, ogrodzenie, ogromny amerykański samochód... No było widać że raczej publiczna plaża to nie jest. Zaczęłyśmy więc rozmawiać z panem milionerem (no bo raczej przeciętny kowalski nie kupuje sobie plaży w Meksyku nie?) że się zgubiłyśmy, że myślałyśmy, że może to plaża publiczna, bo nie było żadnego znaku nie wchodzić, no i troszeczkę zmiękł, jak zobaczył dwie turystki zagubione w dżungli. zapytał czego tu szukamy, powiedziałyśmy że chcemy się tylko wykąpać na 10 minut bo jest bardzo gorąco, i się zwijamy... I pozwolił nam się wykąpać na prywatnej plaży!!! Także... no ten. :D

Nie ma to jak kąpiel za milion $$$
 plaże w Tulum

Później już gościa nie zobaczyłyśmy, a szkoda bo chciałyśmy podziękować. :) Przy wyjeździe z rezerwatu zapytałyśmy o drogę na ruiny, i pojechałyśmy tam ;) po drodze znalazłyśmy (w końcu) plaże publiczną. Sympatyczny pan policjant zaproponował nam popilnowanie samochodu, któremu podejrzanie się przyglądał, ale otwarcie powiedziałyśmy, że no tengo dinero. Martynka pokazała ostatni krzyk mody i hipsterstwa na nogach, czyli dwa różne prawe klapki tłumacząc, że nie ma nawet kasy na kupienie ich, a ostatnie pieniądze odkładamy na paliwo, bo musiałyśmy jeszcze zatankować. Symaptycznie odprowadził nas więc do plaży i życzył miłego plażowania. 

tą palmę chyba przewiało :)
 
Po kąpieli w końcu dotarłyśmy na ruiny w Tulum. Bilety po 60 pesos, na szczęście można płacić kartą (ufffff!!!) Więc weszłyśmy. NAszym oczom ukazały się piękne widoki

Ruiny w Tulum

Najpiękniejsze jednak były widoki nadmorskie, gdzie można też było się wykąpać ;)
 
wybrzeże w ruinach Tulum, gdzie nieźle znosiły fale, i można było "usiąść" na fali

A polaczki są wszędzie :)
Wracając, zaczęłyśmy z Martynką tematy świąt, i zaraz z tyłu usłyszeliśmy "polacki, polacki??"
odwróciłyśmy się i okazało się, że za nami idzie polka mieszkająca na Palma de Mallorca, wraz ze swoim chłopakiem-hiszpanem! No polaków można spotkać wszędzie :) Zaczęliśmy z nimi rozmawiać i Kamila zaczęła tłumaczyć wszystkie nasze dotychczasowe przygody i rzeczy, które zrobiłyśmy. Hiszpan był nami totalnie zachwycony- nie mógł uwierzyć, że dwie tak młode dziewczyny pojechały sobie, tak po prostu do Meksyku, tak dużo zobaczył i tak świetnie sobie radzą :) Dla nas to wszystko było takie oczywiste, że nawet się nad tym nie zastanawiałyśmy za długo. Natomiast hiszpan, którego niestety imienia nie pamiętam :( uświadomił nam, że naprawdę jest co podziwiać. I to było piękne. :) poczułyśmy się docenione. :) podrzuciliśmy ich do hotelu, i dostaliśmy zaproszenie na Palma de Mallorca. Czyżby kolejna destynacja? :D Czemu nie.
 
Ostatni dzień, ostatnia noc...
wieczorkiem pojechałam do sklepu, jako że to był nasz ostatni wieczór w Meksyku, pojechałam do marketu, kupiłam tequille (tak, to właśnie tu dowiedziałam się że kosztuje 100 pesos!) tacosy, salse, tamarindo (mój ulubiony napój!) pinacolade i zrobilysmy sobie wieczor meksykanski. :)

zestaw meksykański :) ostatni wieczór pożegnalny :(

siadłyśmy sobie nad naszym basenikiem w hostelu, zaraz przyszedł italiano poinformować nas że kupić popielniczkę z połówki kokosa... dla taty. Tu akurat może nie wydawać się to śmieszne, ale to jest żart sytuacyjny, to po prostu trzeba było zobaczyć :D więc tak nam minął ostatni wieczór w meksyku, przy naszym pięknym baseniku, w naszym przytulnym hosteliku, gdzie poznaliśmy Profesora z Denver, free lancerkę z Niemiec, i zrozpaczonego 34 letniego italiana. Każdy z nich wniósł coś ciekawego do naszej wyprawy. To nieodzownie :)
 

Jak przygoda, to do końca...
Kolejnego dnia znalazłyśmy kartęczkę od italiano, mówiącą o zaproszeniu do Wenecji, a ponieważ nam została tequila, którą zabraliby nam na bramkach, na konto tej, którą zbił, postanowiłyśmy mu ją zostawić, z liścikiem od nas. :) 
 

my i Italiano
 
Następnym punktem programu było znalezienie biura, z którego wynajęłyśmy samochód. O dziwo, znalazłyśmy dobrą drogę dość szybko, ale ponieważ było już dość późno, zaczęłam się denerwować, że po prostu nie zdążymy na samolot, bo jak praktycznie codziennie mijałyśmy naszą wypożyczalnię, tak tego dnia jechałyśmy i jechałyśmy... a tej nie ma i nie ma... Ale w końcu zajechałyśmy, wszystko poszło szybko i sprawnie, samochód był sprawny (szczerze powiedziawszy to specjalnie się nie przyłożył kolega do sprawdzenia, ale jak mówi że ok, to ja się nie będę kłóciła :D)
 
 
I nasz pan z wypożyczalni samochodów :)
 
na lotnisku byłyśmy koło 9:30, gdzie lot był o 10:50. Kolejka była ogromna, i byłam pewna że nie zdążymy, bo przed nami było pewnie ze 100 osób. więc poszłam i zapytałam czy odprawią nas wcześniej, bo mamy lot za godzinę, i nie ma opcji żebyśmy zdążyły. Na szczęście pan przyjął nas bez kolejki i odprawił od razu. uffff!!! siadłyśmy więc i zjadłyśmy ostatnie tacos na lotnisku, z jogurtem i marchewką xD po czym przeszłyśmy przez bramki. Niestety zabrali mi salsę. :( ale były  inne na strefie wolnocłowej! :D więc kupiłam. Było napisane, że lot jest o 11:20, więc spokojnie jeszcze sobie pochodziłyśmy po strefie wolnocłowej. Po czym słyszę miss Marta Wróbel, miss Martyna Mysiakowska final call, please go to the gate 23!!! także zaliczyłyśmy jeszcze wejście smoka na pokład. Przynajmniej nie musiałyśmy stać w kolejce do samolotu, a i miejsca jakieś takie przyjaźniejsze, bo miałyśmy trzy siedzenia dla siebie :) Także nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło!!! :D I tak oto zakończył się nasz pobyt w Meksyku :(
 

ole!!!


Podsumowując nasz wyjazd, był ciekawy, pełen przygód, ciekawych ludzi, niesamowitej kultury. Powrót był bardzo trudny- z otwartości i bardzo społecznego życia, które prowadzą ludzie w gorącym i pogodnym Meksyku trafiłyśmy do plastikowej zimnej i śniegowo-deszczowej Ameryki, gdzie każdy siedzi w swoim iphonie. To był szok kulturowy. Mimo to, było warto. nie żałuję żadnej minuty tej wycieczki, nawet jeśli jej początki wskazywały na to, że będzie ciężko :)
Odkryłam w sobie talent do języków, i do dogadywania się pomimo słabej jego znajomości. Dla chcącego nic trudnego. Nooo to ja musiałam naprawdę chcieć. I lubię uczyć się języków! I warto! uczcie się języków, przydadzą się, prędzej czy później, ale się przydadzą.


sobota, 7 marca 2015

Meksyk- spelnione marzenie

A więc naprawdę. Marzenia się spełniają, tylko mocno trzeba wierzyć, ze to prawda. :) 
Moja podróż do Meksyku- to jest to, co w mojej definicji nazywa się spontanicznoscią... 

Ale od początku.
 Moja koleżanka Martyna, która jest podobnie jak ja Au Pair w USA napisała na feacebooku notkę na forum au pair "kto chce jechac do Meksyku?? Bilety za 300$ w obie strony z DC". Kliknęłam lubie to👍, ot tak po prostu. Nie wiedziałam, ze właśnie od tego zacznie się moja przygoda z Meksykiem. 😊 Martyna napisala w poście, oznaczając mnie: Marta Wrobel?? 
I powiem szczerze- od tej pory zaczelam o tym myśleć, z ocraz większą intensywnością, jako coś prawdziwego, namacalnego, możliwego dla mnie. Na początku napisałam nie, bo za późno, żeby powiedzieć hostom ( co prawda przysługuje nam dwa tygodnie wolnego, ale nie możemy go sobie wziąć tak po prostu, z tygodnia na tydzień. Nam co prawda zostały jeszcze trzy tygodnie do odlotu, ale to i tak mało na znalezienie kogoś, kto przez ten czas zajmie się dziećmi), bo nie ma kasy, bo szkoda kasy, bo nieprzygotowane... Ale coś mnie to bardzo wierciło Meksyk to w końcu coś egzotycznego, przynajmniej dla mnie. Postanowiłam więc zapytać hostów z nadzieja, że może jednak się zgodzą. W końcu na pytaniu nic tracę. :) I ku mojemu niemałemu zdziwieniu powiedzieli TAK!! Kiedy napisałam to Martynie, jej radość nie miała końca. Nie wierzyła, że jadę z nią. U mnie na początku więcej było obaw i ekscytacji, niż radości... W końcu jednak zgodziłam się na to. Nie myslałam o tym az do tygodnia przed, gdzie trzeba było zabukować hostel, pomysleć o transporcie. Ogarnęłysmy to szybko, w godzine. nastepne myślenie ze jadę do Meksyku pojawiło sie dwa dni przed. No bo przeciez przydaloby sie jednak zaplanowac co chcemy zobaczyc 😁👀
Dopiero dzien przed dotarlo domnie ze jade do Meksyku!!MEKSYKU!! znalazlam miejsca ktore chcialabym zobaczyc. I stwierdzilam, dobra, wynajmniemy samochod, cos tam zobaczymy. Damy rade. 😃 kiedy po przejscach w koncu wsiadlysmy do samolotu okazalo sie ze... 

JEST KOREK NA LOTNISKU W CANCUN!! No nie myslalam ze to mozliwe, ale meksyk to Meksyk :) wiec po poltorejgodzinnym opoznieniu udalo nam sie wystartowac :✈️Podroz przebiegla dosc sprawnie, ale od samego poczatku naszego pobytu zaczely sie 

"Ciekawe przypadki Marty i Martyny"

 
Pierwsze zdjecie w samolocie. Podekscytowane podrozniczki wyruszaja na podboj Mexico!! Ole!! 🇮🇹🍍🔆🌍☀️🌊💃👓


Zegnaj zasniezona Ameryko!! ❄️❄️❄️


Witaj goracy Meksyku!! ☀️☀️☀️

A wiec Meksyk przywital nas uderzeniem ciepla, goraca, pomimo zachodu slonca. Przeszlysmy elegancko odprawe no i sie zaczelo...


Gdzie jest nasz samochód!?!?!?!?
Pierwsze co to nie znalysmy nazwy firmy z ktorej mialysmy wynajac samochod, bo Martyna zapomniala to sprawdzic, a na lotnisku nie bylo wifi. Na szczescie pan z informacji pozwolil nam to sprawdzic na swoim ipadzie. Kiedy juz dowiedzialysmy sie, jak nasza firma sie nazywa, okazalo sie, ze... Nikt o niej nie slyszal 😳 😳 😳
Na szczescie jeden sympatyczny meksykanin zadzwonil pod numer podany tam, i przyjechali bo nas  firmy Fox. Na miejscu okazalo sie, ze wynajecie samochodu kosztuje 4 razy tyle, ile bylo podane w internecie. Wiec bylysmy w czarnej d... Zmaczy zdezorientowane co dalej robic 😣
Stal tam pan, ktory zaproponowal wynajecie samochodu po 35$ za dzien. Na poczatku pomyslalm co tak tanio!? Przed podroza czytalam duzo o ludziach, ktorzy chca poprostu wykorzystac okazje, i wyciagnac od Ciebie pie iadze, bo jestes turysta i nie wiesz, jakie ceny obowiazuja. Ostatecznie pojchalysmy z nim. Martyna myslala ze jestesmy porwane i zaraz nam coa zrobia. Kiedy dotarlysmu na miejsce, do biura, zaczelysmy przegladac umowe, sprawdzac wszystko, gdyz dalej nie dowierzalysmy ze moze to byc takie taniec w porownaniu do biura, ktore sprawdzalysmy.
Podczas sprawdzania uslyszalysmy wycie syren. Ja osobiscie myslalam, ze to alarm w jakims samochodzie. Jak sie okazalo to byl NAPAD NA BANK, o czym bardzo spokojnie oswiadczyl nam Antonio (wlasciciel firmy wynajmujacej samochody), jakby to byla najzwyczajniejsza rzecz. Przyjechalo kilka wozow strazackich i motocki policyjnych. No ja nie mam pytan xD
Wynajetym samochodem-cytrynka ( tak nazwalysmy nasz samochodzik, gdyz byl taki zolciutki) pojechalysmy szukac hostelu. Bez GPS, bo ten, ktory chcieli nam dac, nie dzialal, bez mapy, bo Antonio w koncu zapomnial nam jej dac, liczac na szczescie,a przede wszystkim na Boza opatrznosc, pojechalysmy, jak sie okazalo, w druga strone. Na stacji benzynowej od razu udalo nam sie zatankowac i wrocic na wlasciwa droge. :)

Jedziemy!!
Skrecilysmy na zone hotelera, przekonane ze gdzies tam znajdziemy jakos nasz hostel. Jedziemy, jedziemy, jedziemy, a tu nic!!Naszego hostelu, naszej ulicy jak ne było, tak nie ma!! Okazalo sie, ze nasz hostel jest w centrum Cancunu, a nie w zonie hotelowej. Upssss! pomyłki się zdarzają :D Po drodze jechala za nami policja na swiatlach. Bylam pewna, ze chce nas zatrzymac, dlatego jada na swiatlach, wiec poslusznie zjechalam,a oni... Po prostu pojechali sobe dalej :) później zrozumiałam, że jeżdżą na światłach dla widoczności. to nie take tajniaki, jak u nas, żeby tylko kogoś złapać. ale żeby wystraszyć złodziejaszków, żeby jednak się zastanowili, zanim będą chcieli coś  zrabować czy spsocić.

Czas wykorzystac umiejetnosci jezykowe!!
Zaczelysmy pytac o droge, az spotkalysmy Erica, ktory to wracal z pracy z hotelu. Zgodzil sie pojechac z nami, a wsumie to niechcacy zlapal stop a, a raczej zlapal jego 😁 bo zmierzal do centrum Cancun, wiec destynacja sie pokrywala!! Dzieki jego pomocy dojechałysmy na miejsce, zaniosl nam walizke z samochodu i zaprowadzil na miejsce, gdzie moglysmy zjesc nasze pierwsze tortille i wypic tamarindo i piñacolade.  🍹🍣


Nasza pierwsza tortilla w Mexico!!


A oto i Eric, ktory bardzo nam pomogl pierwszego wieczoru- otoz to dzieki niemu trafilysmy do naszego  hostelu, zjadlysmy pierwsza tortille i posiedzialysmy przy jakze sympatycznyej parodii amerykanskiej w parku las Palapas. :)

I poszlysmy spac, bo bylysmy tak zmeczone i zestresowane, ze nie miałyśmy siły na nic więcej...

 

Moloch hostel- samo centrum Cancun. Świetna lokalizacja, miła obsługa, basen i leżaki w środku. I te tosty na śnadanie -_- wspomniałam o prywatnym parkingu? :D a wszytsko za 10$ za nockę. 
taniej ma ktoś, jeśli ma kartę hostelling international, ja miałam takową, ponieważ wykupiłam sobie wraz z ISICem (międzynarodowa legitka studencka)

Niedziela- dzień odpoczynku :)
Nastepnego dnia poszla rano do kosciolka. I tu mala dygresja. Kosciol byl zaraz obok. I powiem szczerze: wszedzie, gdzie podrozuje, jest dom mojego Taty. W Niemczech- obok, we Francji, mieszkalam na parafii. W Portugalii po przenosinach- 5 minut, moja siostra mieszkala prze caly czas moich studiow kolo kosciola w Warszawie, ja tez wychowalam sie z widokiem na kosciol w Łukowie. Dla mnie jest to niesamowity znak Bozej obecnosci w moim zyciu i tego, ze tez blogoslawi na moje czasem wydawaloby sie szalone pomysly. :) Tak jakby mówił "nie bój się. Ja Jestem"

Wracajac, poszlam na msze. Gitary byly tak rozstrojone, ze az bolalo, ale spiewanie wszystkich ludzi tam bylo tak pogodne, ze calosc sluchalo sie bardzo przyjemnie. Wcalych tych niedociagnieciach byla pewna spojnosc i piekno. Ci prosci ludzie po prostu sie modlili. :) msza byla bardzo radosna i pelna pogody ducha. Nastepnym punktem naszego odkrywania meksyku bylo odkrycie marketu. :) Było to bardzo ważne, ponieważ Martynka przyjechała do Meksyku w... botkach. I nie wzięła żadnych innych butków, typu klapeczki. Poszłyśmy więc na poszukiwanie klapeczek. :)Po drodze niestety baletki, które jej pożyczyłam, obtarły ją, więc dzielnie wzięła je w łapki i pomaszerowała dalej na boso :D Poszukalysmy marketu idac po prostu przed siebie!! Pytalysmy ludzi, i tak oto poznalysmy Jose, ktory ( bo mial czas) poszedl z nami :) i przy okazji pokazal nam co gdzie na markecie się znajduje. (Tu wlasnie musze wtracic: ludzie w Meksyku sa bardzo przyjazni i otwarci.  I mają czas, nie pędzą nigdzie, rozmawiają ze sobą. Wszystko toczy się swoim tempem. No dobra, jedyne co pędzi, to taksówki. Zawsze bałam się jeździć po Warszawie. teraz Warszawa wydaje się być miastem kierowców bardzo wysokiej kultury jazdy :D) wystarczy zapytać, najlepiej po hiszpańsku, gdzie chcesz dojść. Czasem nawet jeśli nie wiedzieli, to wskazywali jakiś kierunek, który był co prawda zły, ale no cóż :D Czytałam o tym przed wyjazdem, więc czasem trzeba bylo po prostu być ostrożnym w zaufaniu orientacji naszego przewodnika, w którą stronę iść. Jose to byl juz kolejny pomocnik, ktory doprowadzil nas do samej destynacji. 


To wlasnie Jose-nasz przewodnik po markecie. :) 


Takie tam z palma :) bo po drodze możńa zawsze coś znaleźć. :)

Po zjedzeniu Torta Fredy, która była przepyszna, zrobiona ręcznie przy mnie (mała dygresja- potrawy na takim markecie przygotowywane są na waszych oczach. :) pomimo tego, że pan anwet nie raczył żałożyć rękawiczek, a patelnia raczej nie była myta po każdym użyciu... to wszystko było tak naturalne, że nie wzbudzało żadnego wstętu we mnie.) postanowiłyśmy że pojedziemy na playa del Carmen. Martynka co prawda nadal nie kupiła klapek, ale jak stwierdziła "no nie, na plaży na pewno jakieś będą!!! to tam kupię :)" Więc wsiadłyśmy do naszej cytrynki i z pędem wiatru pognałyśmy w stronę morza i słońca. :) 



Nasza cytrynka, czyli jak w 10 minut nauczyc sie jezdzic xD 
Przestawienie się z automatu na manual to jak rozpoczęcie nauki jazdy od nowa...

Kiedy w końcu, po niemałych poszukiwaniach znalazłyśmy plażę, pierwsze co to oczywiście postanowiłyśmy się wykąpać. Woda była cudownie niebieska, niesamowicie słona, a pogoda jakby zdawała się mówić "korzystaj!!!" Nie musiała powtarzać! Po kąpieli udałyśmy się na spacer wzdłuż plaży. I na poszukiwanie klapek.  ponieważ jednak było gorąco postanowiłyśmy pójść na Frappucino... do Starbucksa. xD Tak, wiem, amerykanizacja w toku. To było śmieszne, zamiast pójść wypić nie wiem, sok kokosowy z kokosa, poszłyśmy do Starbucksa xD no ale... no tak :D niestety z tego powodu zabrakło nam później kasy na klapki, bo ceny były wywindowane w górę ze względu na turystów. szukałyśmy naprawdę długo, jednak nigdzie nie było klapek za 80 pesos. W końcu wróciłyśmy po kąpielach do samochodu. I odkryłyśmy centrum handlowe. Myślałyśmy, że przynajmniej tam coś znajdziemy- było nawet amerykańskie forever 21. No ale nie. No nie było klapek xD więc Martynka naśladując pana Cejrowskiego urządziła sobie boso przez Meksyk.


Playa del Carmen 



Kokosy mozna bylo znalezc na plazy :) 


Czyz te stroje meksykanskie nie są przepiekne?? I wszytskie podobno sa recznie haftowane. Nie wiem ile w tym prawdy, ale wygladaja przeslicznie.

W końcu znalazłyśmy klapeczki, za 130 pesos. Ponieważ było już późno postanowiłyśmy pojechać do marketu, żeby zrobić zakupy na następny dzień. Tam spotkałyśmy Jorge , który po protu zaczął gadać z Martyną. No tej to na chwile nie idzie zostawić samej!! :D Chciałyśmy też  kupić jakieś winko na wieczór, lub spróbować meksykańskiej tequilli. I tu kolejna niespodzianka!! Otóż ustanowieniem rządu w dni powszednie alkohol można kupować w godzinach 9-21, a  niedzielę 9-17. Co niemało nas zdziwiło. Toć przecież wszystkie monopolowe w Polsce zbankrutowałyby w trybie natychmiastowym, gdyby takie coś wprowadził nasz rząd!! Jorge wytłumaczył nam, że nie wiedzieć czemu tak właśnie to wygląda. Na końcu chciał, żeby Martyna była spontaniczna xD huh, w ostateczności, rozstaliśmy się przy wyjściu z marketu.


A to zdjecie jest specjalnie dla mojej mamy!! Znalezione w markecie w Meksyku jako...
TYPOWY MEKSYKANSKI DESER!!! Nie mam pytan, mamo, skad wzielas to w naszej rodzinie!?!? :) 🍰🍰🍰

Po przyjeździe poszłyśmy na nasz markecik i przysiadło się do nas dwóch gości, którzy chcieli zareklamować swoją restaurację. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać, a Martyna zapytała, gdzie można kupić teraz tequillę. No i się zaczęło... zwąchali interesik. Chcieli nam sprzedać tequillę za 500 pesos. Powiem szczerze, nie wiedziałam jeszcze, ile kosztuje duża butelka tequilli (dopiero następnego dnia gdy poszłam do marketu okazało się, że 120 pesos -_-) więc powiedzmy uwierzyłam im na słowo, że tyle kosztuje. Zaczęłyśmy się targować, ja słyszałam też o metzalu- typowej wódce/tequilli, więc chciałam spróbować właśnie tego trunku. Po targach w końcu powiedziałyśmy, że nie chcemy, więc stopniowo zaczęli obniżać cenę... Aż w końcu stanęło na tym że za 200 pesos sprzedadzą nam dużą butelkę. Ale powiedziałyśmy NIE. I dobrze! BO okazało się, że Metzal to tequila z robakiem w środku. Dosłownie! Z robakiem w środku. Można na wet kupić taką ze skorpionem! Co więcej- meksykanie również i tego robaczka zjadają... Wiele rzeczy widziałam, jadłam i piłam. Ale tego nie byłabym w stanie dotknąć... Także lepiej wyszło jak wyszło ;)

Cuda cuda :D 

W poniedziałek bardzo zależało nam, ażeby zobaczyć wschód słońca. No ale... nie wyszło. Czemu? przez zegarek, który był ustawiony godzinę wcześniej. Więc owszem, zadzwonił o 5:50... tylko że naprawdę była już 6:50. Więc zanim wyruszyłyśmy na Chichen Itza była już godzina 8. Tak czy inaczej, niestrudzenie, pomimo upału wyruszyłyśmy. ;)  Z drugiej strony i tak na dobre nam to wyszło, bo dzięki temu w spokoju zjadłyśmy sobie śniadanko, a że miałyśmy samochód (prowadziłam samochód w MEKSYKU!!!) mogłyśmy sobie na taki luksus decydowania, o której wyruszamy, pozwolić.
 

Przekraczamy granicę stanu, z Quintana Roo wkraczamy na Yukatan :)

 Na miejscu byłyśmy około godziny 11. Kiedy naszym oczom ukazał się widok piramidy, trochę mnie wcięło- jest naprawdę wysoka, niestety nie można było na nią wejść :( 


Drodzy panstwo-Chichen Itza, jeden z siedmiu cudow swiata. Piramida Majow. 🗿

 

W tym zdjęciu chodzi tylko o dzieciątko- słodziak!

Ale zobaczyłyśmy też inne ruiny. Nieodzowną atrakcją naszej wyprawy były stoiska. Sprzedawcy nagabywali klientów. Najciekawszą rzeczą, którą się dowiedziałam to:
-ceny dla amerykanów są wywindowane w górę- i tak zapłacą więcej, to trzeba z tego korzystać!
-za samo mówienie po hiszpańsku cena spada o 30%
-meksykanie lubią się targować i są też świetnym marketingowcami
-w Chichen Itza pamiątki są tańsze, gdyż nie obowiązuje ich podatek

Srebro było piękne- i tanie!
 Ozdoby ze wzorami azteckimi

Po kupieniu hamaka za wytargowaną cenę z 500 na 200 pesos i naszyjnika kupionego z podobną zniżką, szczęśliwe, że mogłyśmy zobaczyć jeden z siedmiu cudów świata (ósmym przecież jesteśmy my :D) popędziłyśmy naszą cytrynką z powrotem.

Cenotes 
Po drodze postanowiłyśmy zwiedzić cenoty w Valadolid- podwodne jaskinie z naciekami wapiennymi czyli stalaktytami. Wejście kosztowało około 2$ (25 pesos), ale za to wykąpanie się w cudownie chłodnej i czyściuteńkiej wodzie po takim pobycie na upale- bezcenne. Poza tym, z wody o wiele ładniej wyglądały w górze, tuż nad Tobą. Ponieważ miałyśmy niemały problem z wyjechaniem na autostradę, zapytałyśmy o drogę. I tu meksykańska przyjazność i pomocność znów pięknie dała o sobie znać: pan poprowadził nas na motorynce do samego wyjazdu z Valladolid, prosto na drogę do Cancun. :)

 


Cenotes Valladolid




ciąg dalszy nastąpi...