poniedziałek, 9 marca 2015

Meksyk- spełnione marzenie, cz.2

We wtorek, już świadome tego, że mój zegarek jest przestawiony, wstałyśmy raniutko, zrobiłyśmy owsiankę i tosty (nieodzowne elementy naszej wyprawy) i wyruszyłyśmy na wschód słońca, który na zdjęciach wygląda jak zachód xD Plany troszeczkę popsuł nam chmurki, ale w ostateczności i tak było przepięknie ;)

 troche niewyspane, ale od rana radosne i gotowe na przygode :)

w tym zdjęciu streszcza się cała nasza meksykańska przygoda. Worek Martynki, mój kalendarz, owsianka i moje sandałki. Nie bez przyczyny nie ma tu klapeczek Martyny :D

wschód słońca i woda sprzyja refleksjom 



Zorgnizowane błądzenie

Po wchodzie słońca wyruszyłyśmy na dalsze odkrywanie nieznanych (jeszcze) lądów. 
Kiedy dotarłyśmy do Tulum, okazało się że skręciłyśmy w złą stronę na ruiny, i pojechaliśmy tym samym na rezerwat. Przejechaliśmy przez zone hotelere, po czym dotarłyśmy na obrzeża rezerwatu. Spotkaliśmy bardzo sympatycznych amerykanów, którzy zaproponowali nam wspólną wyprawę wgłąb rezerwatu, jako że ich znajoma mieszka w tych okkolicach już 4 lata (dokładnie w Playa del Carmen, opisanym w poprzednim wpisie, około 70 km od Tulum). Chętnie przyłączyliśmy się do nich. W tym momencie Martyna zorientowała się, że... zostawiła na plaży podczas wchodu słońca swoje klapki, warte 130 pesos, za którymi boso chodziła cały dzień. ubrała więc moje buty sportowe, bo jakie miała inne wyjście... Przy pierwszym postoju znalazłyśmy dwa prawe klapki, które Martynka wykorzystała jako swoje obuwie na resztę naszej wyprawy (bycie Cejrowskim na pewno było ciekawe, ale ileż można chodzić w czyichś butach :D). Na pierwszym postoju, gdy po długim czasie oglądania dżungli palmowej, która była piękna, ale ileż można, zobaczyłyśmy piękne, błekitne morze. Szybko zostałyśmy poinformowane, że pływanie tutaj jest racZej niewskazane ze względu na aligatory, więc nasz zapał do kąpieli jak szybko się zapalił, równie szybko zgasł... Ale za to spotkałyśmy ciekawe gatunki ptaków, które nie wyglądały na przestraszone nami ;)

 droga w Tulum- reservada

ptaszek chętnie pozował z nami do zdjęcia. :)

Kąpiel za milion $$$
Po tym postanowiłyśmy odłączyć się od naszych amerykańskich przyjaciół i poszukać plaży, gdzie w końcu możnaby się wykąpać (no dobra, szkoda nam było paliwa, żeby zapuszczać się dalej, ale gorąco też robiło swoje). Znalazłyśmy jedną plaże, ale była brudna i pełna alg. Wjechałyśmy w następną otwartą bramę myśląc, że jest to plaża publiczna. Okazało się, że no... niekoniecznie. Pan w kapeluszu zapytał hej! co wy tu robicie! nie widać, że to prywatna plaża!?
No rzeczywiście, domki, ogrodzenie, ogromny amerykański samochód... No było widać że raczej publiczna plaża to nie jest. Zaczęłyśmy więc rozmawiać z panem milionerem (no bo raczej przeciętny kowalski nie kupuje sobie plaży w Meksyku nie?) że się zgubiłyśmy, że myślałyśmy, że może to plaża publiczna, bo nie było żadnego znaku nie wchodzić, no i troszeczkę zmiękł, jak zobaczył dwie turystki zagubione w dżungli. zapytał czego tu szukamy, powiedziałyśmy że chcemy się tylko wykąpać na 10 minut bo jest bardzo gorąco, i się zwijamy... I pozwolił nam się wykąpać na prywatnej plaży!!! Także... no ten. :D

Nie ma to jak kąpiel za milion $$$
 plaże w Tulum

Później już gościa nie zobaczyłyśmy, a szkoda bo chciałyśmy podziękować. :) Przy wyjeździe z rezerwatu zapytałyśmy o drogę na ruiny, i pojechałyśmy tam ;) po drodze znalazłyśmy (w końcu) plaże publiczną. Sympatyczny pan policjant zaproponował nam popilnowanie samochodu, któremu podejrzanie się przyglądał, ale otwarcie powiedziałyśmy, że no tengo dinero. Martynka pokazała ostatni krzyk mody i hipsterstwa na nogach, czyli dwa różne prawe klapki tłumacząc, że nie ma nawet kasy na kupienie ich, a ostatnie pieniądze odkładamy na paliwo, bo musiałyśmy jeszcze zatankować. Symaptycznie odprowadził nas więc do plaży i życzył miłego plażowania. 

tą palmę chyba przewiało :)
 
Po kąpieli w końcu dotarłyśmy na ruiny w Tulum. Bilety po 60 pesos, na szczęście można płacić kartą (ufffff!!!) Więc weszłyśmy. NAszym oczom ukazały się piękne widoki

Ruiny w Tulum

Najpiękniejsze jednak były widoki nadmorskie, gdzie można też było się wykąpać ;)
 
wybrzeże w ruinach Tulum, gdzie nieźle znosiły fale, i można było "usiąść" na fali

A polaczki są wszędzie :)
Wracając, zaczęłyśmy z Martynką tematy świąt, i zaraz z tyłu usłyszeliśmy "polacki, polacki??"
odwróciłyśmy się i okazało się, że za nami idzie polka mieszkająca na Palma de Mallorca, wraz ze swoim chłopakiem-hiszpanem! No polaków można spotkać wszędzie :) Zaczęliśmy z nimi rozmawiać i Kamila zaczęła tłumaczyć wszystkie nasze dotychczasowe przygody i rzeczy, które zrobiłyśmy. Hiszpan był nami totalnie zachwycony- nie mógł uwierzyć, że dwie tak młode dziewczyny pojechały sobie, tak po prostu do Meksyku, tak dużo zobaczył i tak świetnie sobie radzą :) Dla nas to wszystko było takie oczywiste, że nawet się nad tym nie zastanawiałyśmy za długo. Natomiast hiszpan, którego niestety imienia nie pamiętam :( uświadomił nam, że naprawdę jest co podziwiać. I to było piękne. :) poczułyśmy się docenione. :) podrzuciliśmy ich do hotelu, i dostaliśmy zaproszenie na Palma de Mallorca. Czyżby kolejna destynacja? :D Czemu nie.
 
Ostatni dzień, ostatnia noc...
wieczorkiem pojechałam do sklepu, jako że to był nasz ostatni wieczór w Meksyku, pojechałam do marketu, kupiłam tequille (tak, to właśnie tu dowiedziałam się że kosztuje 100 pesos!) tacosy, salse, tamarindo (mój ulubiony napój!) pinacolade i zrobilysmy sobie wieczor meksykanski. :)

zestaw meksykański :) ostatni wieczór pożegnalny :(

siadłyśmy sobie nad naszym basenikiem w hostelu, zaraz przyszedł italiano poinformować nas że kupić popielniczkę z połówki kokosa... dla taty. Tu akurat może nie wydawać się to śmieszne, ale to jest żart sytuacyjny, to po prostu trzeba było zobaczyć :D więc tak nam minął ostatni wieczór w meksyku, przy naszym pięknym baseniku, w naszym przytulnym hosteliku, gdzie poznaliśmy Profesora z Denver, free lancerkę z Niemiec, i zrozpaczonego 34 letniego italiana. Każdy z nich wniósł coś ciekawego do naszej wyprawy. To nieodzownie :)
 

Jak przygoda, to do końca...
Kolejnego dnia znalazłyśmy kartęczkę od italiano, mówiącą o zaproszeniu do Wenecji, a ponieważ nam została tequila, którą zabraliby nam na bramkach, na konto tej, którą zbił, postanowiłyśmy mu ją zostawić, z liścikiem od nas. :) 
 

my i Italiano
 
Następnym punktem programu było znalezienie biura, z którego wynajęłyśmy samochód. O dziwo, znalazłyśmy dobrą drogę dość szybko, ale ponieważ było już dość późno, zaczęłam się denerwować, że po prostu nie zdążymy na samolot, bo jak praktycznie codziennie mijałyśmy naszą wypożyczalnię, tak tego dnia jechałyśmy i jechałyśmy... a tej nie ma i nie ma... Ale w końcu zajechałyśmy, wszystko poszło szybko i sprawnie, samochód był sprawny (szczerze powiedziawszy to specjalnie się nie przyłożył kolega do sprawdzenia, ale jak mówi że ok, to ja się nie będę kłóciła :D)
 
 
I nasz pan z wypożyczalni samochodów :)
 
na lotnisku byłyśmy koło 9:30, gdzie lot był o 10:50. Kolejka była ogromna, i byłam pewna że nie zdążymy, bo przed nami było pewnie ze 100 osób. więc poszłam i zapytałam czy odprawią nas wcześniej, bo mamy lot za godzinę, i nie ma opcji żebyśmy zdążyły. Na szczęście pan przyjął nas bez kolejki i odprawił od razu. uffff!!! siadłyśmy więc i zjadłyśmy ostatnie tacos na lotnisku, z jogurtem i marchewką xD po czym przeszłyśmy przez bramki. Niestety zabrali mi salsę. :( ale były  inne na strefie wolnocłowej! :D więc kupiłam. Było napisane, że lot jest o 11:20, więc spokojnie jeszcze sobie pochodziłyśmy po strefie wolnocłowej. Po czym słyszę miss Marta Wróbel, miss Martyna Mysiakowska final call, please go to the gate 23!!! także zaliczyłyśmy jeszcze wejście smoka na pokład. Przynajmniej nie musiałyśmy stać w kolejce do samolotu, a i miejsca jakieś takie przyjaźniejsze, bo miałyśmy trzy siedzenia dla siebie :) Także nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło!!! :D I tak oto zakończył się nasz pobyt w Meksyku :(
 

ole!!!


Podsumowując nasz wyjazd, był ciekawy, pełen przygód, ciekawych ludzi, niesamowitej kultury. Powrót był bardzo trudny- z otwartości i bardzo społecznego życia, które prowadzą ludzie w gorącym i pogodnym Meksyku trafiłyśmy do plastikowej zimnej i śniegowo-deszczowej Ameryki, gdzie każdy siedzi w swoim iphonie. To był szok kulturowy. Mimo to, było warto. nie żałuję żadnej minuty tej wycieczki, nawet jeśli jej początki wskazywały na to, że będzie ciężko :)
Odkryłam w sobie talent do języków, i do dogadywania się pomimo słabej jego znajomości. Dla chcącego nic trudnego. Nooo to ja musiałam naprawdę chcieć. I lubię uczyć się języków! I warto! uczcie się języków, przydadzą się, prędzej czy później, ale się przydadzą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz